DeLorean DMC-12 – wszyscy go znają, ale jak naprawdę się nim jeździ? | OTOMOTO LEGENDS
Serce czy rozum? To spór równie stary, jak sama ludzkość. Jedni twardo stąpają po ziemi decydując się na racjonalność. Inni zaś z rozkoszą szybują w obłokach marzeń. A co się stanie, gdy trafi się człowiek łączący w sobie obie te filozofie życia? Cóż, tak właśnie powstał DeLorean DMC-12.
Rzut oka na ten samochód przynosi tylko jedno skojarzenie – oto wehikuł czasu, święty Graal ekscentrycznych naukowców, cud dla Ryszarda Riedla, krótko mówiąc: spełnienie marzeń. I z jednej strony to prawda: DeLorean DMC-12 jest gwiazdą, która rozbłysła w 1985 roku wraz z premierą kultowego filmu „Powrót do przyszłości”. Jednak jej blask nie powinien zaślepiać faktu, że DMC-12 to coś znacznie więcej, niż tylko hollywoodzki celebryta.
Choć, nawiasem mówiąc, to mimo wszystko wciąż celebryta. Dlatego w tle tej historii – oprócz wyjątkowego samochodu – nie brakuje pięknych kobiet, narkotyków, niewiarygodnych sukcesów czy spektakularnych porażek. Ot, codzienność Fabryki Snów.
Zaś klamrą spinającą wszystkie punkty tego trzymającego w napięciu scenariusza jest John DeLorean. Amerykański wizjoner i geniusz w jednej osobie. Lecz zostawmy na chwilę współczesną legendę jego dzieła i przenieśmy się w czasie do dnia, w którym wszystko się zaczęło.
Tempomat na 88 mp/h
DeLorean DMC-12 to opus magnum Amerykanina Johna DeLoreana. I jak to zwykle bywa z tak brawurowymi projektami, tylko ich autor wie, kiedy narodziła się śmiała idea przyświecająca temu autu. Niemniej, na potrzeby tej opowieści, nastawmy wehikuł czasu na początek lat 50. XX wieku.
To właśnie wtedy John DeLorean na dobre związał swoje losy z branżą motoryzacyjną. Zaczął od skromnego stanowiska w Chryslerze, które szybko zmienił na posadę w Packard Motor Company. Jednak było to zaledwie preludium jego błyskotliwej kariery.
DeLorean błyskawicznie stał się pożądanym specjalistą, a o jego zatrudnienie zabiegał koncern General Motors. W 1956 roku John wreszcie zdecydował się przyjąć ofertę pracy dla amerykańskiego giganta. Początkowo DeLorean został oddelegowany do nieistniejącej już marki Pontiac, w której odpowiadał m. in. za narodziny kultowego modelu GTO.
Połączenie talentów inżynieryjnych ze zmysłem biznesowym sprawiło, że DeLorean niezwykle szybko i wyjątkowo zwinnie wspinał się po kolejnych szczeblach korporacyjnej kariery. Nie zatracił przy tym wizerunku buntownika i umysłu wizjonera. Zamiast schludnej powierzchowności i wielogodzinnego siedzenia w biurze, stawiał na kontrkulturę, nonszalancko rozpięte koszule i brylowanie w świecie.
Otaczał się supermodelkami i gwiazdami kina, chętnie pojawiał się w mediach, był regularnie obecny w szeroko rozumianej przestrzeni publicznej, stając się kimś w rodzaju motoryzacyjnego celebryty. Co, jak łatwo się domyślać, nie wywoływało przesadnego entuzjazmu wśród przełożonych i współpracowników z koncernu GM. Zresztą, John DeLorean też stopniowo tracił serce do korporacyjnej codzienności. Przede wszystkim dlatego, że jego pomysły były systematycznie utrącane przez władze koncernu.
Cóż, w tej sytuacji wyjście było tylko jedno.
W stronę marzeń
W efekcie, po kilku latach pracy w strukturach GM, John DeLorean zdecydował się odejść na swoje. W 1975 roku założył własną firmę: DeLorean Motor Company. Przedsiębiorstwo to przystąpiło do realizacji śmiałej wizji swojego twórcy.
I tak rozpoczął się niełatwy proces projektowania kultowego dziś auta. Trudne zadanie znalezienia niezbędnych funduszy, pierwsze pomysły, prototypy, zmiany koncepcji, wreszcie odstępstwa od pierwotnych założeń – to wszystko stanowi temat na osobną, niemniej fascynującą opowieść.
Jednak dysponując wehikułem czasu można przeskoczyć ten najeżony trudnościami okres i przenieść się wprost do 1981 roku. To właśnie wtedy śmiała idea Johna DeLoreana ostatecznie wyjechała na ulice pod postacią futurystycznego samochodu DeLorean DMC-12.
Zjawa z innego świata
Za nietuzinkową stylistykę auta odpowiadał sam Giorgetto Giugiaro, lecz rozpływanie się nad kształtem nadwozia nie ma większego sensu. Jedyne, co można w tym miejscu zrobić, to przypomnieć znane powiedzenie o jednym obrazie wartym więcej niż tysiąc słów, zachęcając tym samym do zachwytu nad załączoną na końcu artykułu galerią zdjęć.
Lecz mimo to warto podkreślić dwa szczegóły. Pierwszym są charakterystyczne, unoszone do góry drzwi (tzw. gullwing doors). Drugim – kolor nadwozia. Wbrew pozorom nie było ono lakierowane, lecz wykonano je ze szczotkowanej stali nierdzewnej. Obie kwestie są symptomatyczne dla charakteru DMC-12 i – choć widoczne gołymi okiem – stanowią coś więcej, niż tylko sztukę dla samej sztuki. Skupiają bowiem jak w soczewce fundamenty całego projektu.
John DeLorean postanowił bowiem hołdować szlachetnym ideałom społecznej odpowiedzialności biznesu. Samochód miał więc być przede wszystkim pojazdem „etycznym”: stworzonym z troską o środowisko naturalne, bezpiecznym dla pasażerów oraz trwałym. M.in. dlatego zdecydowano się na użycie odpornej na korozję stali nierdzewnej. Jednak John DeLorean wiedział też, jak trudnym zadaniem jest przekonanie klientów do zakupu pojazdu zupełnie nowej marki. Dlatego też postawił na widowiskowy design, który miał pomóc wyróżnić się z tłumu, stając się magnesem przyciągającym klientów.
Samochód etyczny
I właśnie wypadkową tych dwóch założeń jest ostateczny kształt projektu. Co warte podkreślenia, DeLorean DMC-12 miał być przede wszystkim samochodem etycznym. Etycznym, a nie sportowym. Oczywiście, w oczach klientów zadziorna stylistyka czy dwudrzwiowe nadwozie niejako z automatu sytuowały DMC-12 w gronie aut o dużych ambicjach na drodze.
Jednak umieszczony z tyłu silnik V6 konstrukcji Peugeot-Renault-Volvo o pojemności 2,8 litra tonował te aspiracje. Z uwagi na restrykcyjne podejście do kwestii związanych z ochroną środowiska, moc jednostki ograniczono do 130 KM. Napęd trafiał na tylną oś za pośrednictwem 5-biegowej skrzyni manualnej lub opcjonalnego automatu o 3 przełożeniach.
Cóż, nie brzmi to zbyt dobrze. Jak można przeczytać w prasie z epoki, DeLorean rozpędzał się od 0 do 100 km/h w mniej więcej 9 do 10 sekund. Z pewnością nie były to parametry imponujące, z drugiej jednak strony nie stanowiły też powodu do wstydu.
Tym bardziej że nad układem jezdnym finalnej wersji auta pracował Colin Chapman z Lotusa, a więc autor słynnego stwierdzenia: „dodanie mocy czyni cię szybszym na prostych, pozbycie się masy czyni cię szybszym w każdym innym przypadku”. W tym miejscu warto odnotować, że masa DMC-12 wynosiła około 1200 kg-1300 kg (źródła nie są zgodne).
DeLorean DMC-12 był więc samochodem nowatorskim w praktycznie każdym calu. Od stojącej za nim idei, poprzez projekt, aż po produkt finalny. Czy klienci to docenili? I dlaczego nie?
Fiasko marzeń
John DeLorean zakładał roczną sprzedaż na poziomie 20 000 sztuk. Tylu konsumentów musiało zdecydować się na kupno DMC-12, aby przedsięwzięcie miało szansę na sukces komercyjny. Cena auta miała zaś wynosić 12 tys. dolarów (właśnie stąd wzięła się liczba „12” w nazwie modelu). Jednak żadnej z tych wartości nigdy nie udało się osiągnąć.
Choć początki wyglądały obiecująco. Szum medialny, który swojemu przedsięwzięciu zapewnił John DeLorean sprawił, że po DMC-12 ustawiły się kolejki chętnych. Były one tak długie, że wielu klientów zapłaciło za samochód więcej, niż wynosiła cena katalogowa, aby tylko jak najszybciej odebrać własny egzemplarz. I to mimo faktu, że kwota wyjściowa przekraczała ponad dwukrotnie owe osławione 12 tys. dolarów.
Szybko jednak okazało się, że DMC-12 nie był udanym zakupem. Początkowe partie auta trapiły liczne problemy wieku dziecięcego. Ta wątpliwa jakość finalnego produktu była wypadkową pośpiechu w projektowaniu oraz braku doświadczenia budujących go pracowników. Choć DeLorean Motor Company było firmą amerykańską, fabrykę aut zlokalizowano w Irlandii Północnej, na przedmieściach Belfastu. Było to wynikiem uzyskania sowitego finansowania od rządu brytyjskiego, który chciał stworzyć miejsca pracy w tym trawionym bezrobociem oraz niepokojami społecznymi regionie.
Tym bardziej surrealistycznie musiał wyglądać teren fabryki w kilkanaście miesięcy po uruchomieniu produkcji. Gdyż, parafrazując klasyka, okazało się, że DeLorean najpierw nie miał szczęścia, a potem doszedł do tego jeszcze pech.
Początkowy entuzjazm amerykańskich klientów szybko prysł, a na dodatek w Stanach Zjednoczonych trwała recesja. Do tego konkurencja oferowała samochody o lepszej relacji jakości do ceny, a koncepcja samochodu etycznego… delikatnie mówiąc nie przez wszystkich została zrozumiana. Efektem było błyskawiczne załamanie sprzedaży.
Teren wokół fabryki oraz parking portu w Belfaście szybko stały się składowiskami gotowych do jazdy DeLoreanów, których nikt nie chciał kupić. W targanym niepokojami mieście o gigantycznym bezrobociu, zalegały więc stosy ekstrawaganckich pojazdów.
Załamanie sprzedaży spowodowało trudności z płynnością finansową firmy. Jej założyciel próbował jeszcze ratować sytuację, jednak rząd brytyjski odmówił kolejnej transzy finansowania. Efekt mógł być tylko jeden: bankructwo. Ostatni DMC-12 powstał w Belfaście pod koniec 1982 roku.
Upadek Ikara
Znakiem rozpoznawczym DMC-12 były charakterystycznie otwierane drzwi. W świecie motoryzacji znane są jako gullwing doors, czyli skrzydła mewy. Jednak w przypadku tego samochodu kojarzą się raczej ze skrzydłami mitycznego Ikara.
Jeden ze sloganów reklamowych DMC-12 brzmiał „live the dream”, a więc „żyj marzeniem”. Jednak okazało się, że marzenie Johna DeLoreana było nazbyt śmiałe. I – niczym w micie o Dedalu i Ikarze – poszybował on zbyt wysoko, wskutek czego upadek był niezwykle bolesny.
W 1982 roku John DeLorean został zatrzymany przez FBI pod zarzutem handlu narkotykami. Sprawa długo nie schodziła z czołówek amerykańskich gazet, szybko pojawiły się też teorie, jakoby DeLorean próbował w ten desperacki sposób zdobyć środki na ratowanie swego przedsiębiorstwa. Jednak oficjalną linią obrony stała się teza o prowokacji FBI wymierzonej w Bogu ducha winnego obywatela.
Wyrok zapadł w 1984 roku, czyli już po bankructwie firmy. Choć sąd uznał Johna DeLoreana niewinnym, nie oznaczało to bynajmniej końca jego kłopotów z prawem. A wręcz przeciwnie. Niedługo później wizjoner znów został postawiony w stan oskarżenia – tym razem sprawa dotyczyła nieprawidłowości finansowych. I był to dopiero początek licznych procesów, które w efekcie doprowadziły Johna DeLoreana do ogłoszenia upadłości konsumenckiej w 1999 roku.
Życie po życiu
DeLorean DMC-12 był nie tylko porażką komercyjną i gwoździem do trumny dla DeLorean Motor Company, ale też przyczyną kłopotów ciągnących się za Johnem DeLoreanem niemal do samej śmierci.
A jednak pojazd, wyprodukowany w liczbie poniżej 10 tys. egzemplarzy, stał się autem kultowym. Do tego stopnia, że ma dziś oddane grono zagorzałych fanów i jest rozpoznawalny nawet wśród osób niezainteresowanych motoryzacją.
Przyczyną tego fenomenu jest oczywiście film „Powrót do przyszłości” w reżyserii Roberta Zemeckisa. To właśnie ten obraz wykreował DeLoreana DMC-12 jako gwiazdę kina, a pojazd, osadzony w roli wehikułu czasu, stał się ikoną kultury popularnej i jednym z najbardziej rozpoznawalnych aut wszech czasów.
Był to jednak sukces słodko-gorzki, bowiem premiera filmu miała miejsce w połowie 1985 roku, a więc już po bankructwie producenta. Niemniej, auto przeszło do historii, a John DeLorean widywany był od czasu do czasu na zlotach fanów modelu, gdzie przechadzał się pośród rzędów lśniących DMC-12.
Tym samym Amerykanin wybudował sobie „pomnik trwalszy niż ze spiżu”, koniec końców osiągając w tak przewrotny i niespodziewany sposób swój ambitny cel zbudowania auta absolutnie wyjątkowego.
Dziś DeLorean DMC-12 to pojazd kultowy, o którym marzy niejeden miłośnik motoryzacji. A OTOMOTO pomaga im zrealizować sen o własnym wehikule czasu. W naszym serwisie regularnie można znaleźć oferty odsprzedaży tego wyjątkowego pojazdu. Warto ich wypatrywać, by stworzyć własną historię.